„Szczęściem jest ukochanie codzienności”
Rozmowa z Łukaszem Oliwkowskim, doktorem nauk humanistycznych, nauczycielem w III LO w Inowrocławiu, animatorem kultury, perkusistą
Jako doświadczony nauczyciel doskonale wie pan jak motywować siebie i innych, by odnosić sukcesy. Jak zainteresować nastolatków literaturą i historią?
Bycie polonistą jest pewnym przywilejem – z perspektywy tej roli widać dobrze, że ogromną rolę w kształtowaniu życia ma… opowieść! Każdy z uczniów w jakiś sposób pisze swoją książkę, życie jest jak podróż bohatera literackiego, trochę na wzór monomitu Campbella. Historie, które uczniów otaczają to gotowe wzorce zachowań, siatki emocji, propozycje rozwiązań problemów. Tokarczuk – za Platonem – mówi o istnieniu Krainy Metaxy – to sfera, gdzie historie literackie wciąż się rozgrywają; sfera postaci, których zadaniem jest nam jakoś pomóc – poprzez opowieść właśnie. Sztuką jest zachęcić uczniów do czerpania z tej krainy całymi garściami. Historia jest też wielkim magazynem opowieści – klucz do tej krainy to wyobraźnia, wejście w jakiś nieokreślony stan flow pozwalający w przestrzeni, która uczniów otacza, dostrzegać to, co działo się w niej wcześniej. Bardzo często opowiadam uczniom, co wydarzyło się w miejscu, w którym się uczą – wiążę kontekstowo treści, o których akurat rozmawiamy, z doświadczaniem miejsca i jego przeszłości. Ostatnio dowiedziałem się, że w naszym liceum przebywał Miron Białoszewski, zostawił nawet zapiski. Czytaliśmy je performatywnie. Niezwykłe doświadczenie. Niekiedy takie ożywianie miejsc przeradza się w duże formy – tak stało się w przypadku widowiska „Inowrocławskie Termopile”.
Krótko mówiąc, sporo zależy od charyzmy nauczycielskiej. Jeśli jednak młodzi ludzie widzą tęgiego bzika u nauczyciela z pasją – idą za tym! Uruchamiają wyobraźnię – i o to właśnie chodzi.
Co jest najtrudniejsze w pracy z młodzieżą?
Myślę, że niezmiernie ważne jest wskazać uczniom ważne kwestie związane z humanistyką, za pośrednictwem tego, co jest im dostępne zmysłowo tu i teraz. Problemem może być trudność w skupieniu uwagi wynikająca z przeładowanych klas i konieczności realizowania programu według odgórnych wytycznych, które prawie w ogóle nie uwzględniają indywidualnych pasji nauczycielskich i uczniowskich, dają bardzo mało swobody w proponowaniu własnych rozstrzygnięć, każą funkcjonować w postpruskim modelu edukacji. Przykładowo – zrobiłem doktorat z literatury Stanisława Lema – chętnie porwałbym uczniów w ten świat i – dajmy na to: przez tydzień – wskazał im powiązania tego najpopularniejszego polskiego pisarza z inną literaturą. Tymczasem Lema podano w ilościach śladowych, mikroskopijnych… Takich przykładów jest dużo więcej. Problemem bywa też coś innego – chodzi o cel szkoły. Rodzic często zadaje pytanie, jaką pracę moje dziecko będzie w przyszłości wykonywać, chciałby pewnie wiedzieć, ile będzie zarabiało, czy odnajdzie się w konkurencji… Mało dziś osób pyta, jakim człowiekiem będzie to dziecko po latach edukacji, czy będzie dobre dla innych, czy będzie cieszyć się z własnej pasji… Na biurku mam cytat Jolanty Knitter-Zakrzewskiej: „W życiu musi być i obowiązek, i pasja, a szczęściem jest ukochanie swojej codzienności”. Chciałbym, żeby było to też dewizą młodych ludzi. Może nie chodzi wcale o to, aby wejść na szczyt – przecież, jak powiedział Lem, ze szczytu wszystkie drogi prowadzą w dół…
Wiem, że zabrzmi to prowokacyjnie, ale jestem wrogiem ocen. Stawiam je oczywiście, taki jest system szkół publicznych. Ale oceny powodują, że uczniowie redukują swoje doświadczanie świata do tych sześciu cyferek. Pytają „co dostałem”, „czy już pan wstawił ocenę.” Po czym, gdy ocena pojawi się w dzienniku, często zapominają o przekazywanych treściach, czekają na kolejne oceny. A gdzie pasja? Połknięcie bakcyla? Potocznie mówiąc – wkręcenie się w temat? Gdzie ta niesamowita magia fascynacji? Niekiedy udaje się ją pobudzić, ale wtedy zawsze boję się pytania „a to na ocenę?” Od dekady prowadzę w Inowrocławiu dyskusyjne kluby filmowe. Rocznie analizujemy około 40 obrazów. Są uczniowie, którzy chodzą na te zajęcia, licząc na ocenę z kategorii „udział w kulturze”, ale pojawiają się też tacy, którzy są po prostu ciekawi świata. O tych drugich się nie martwię.
Problemem bywa wyprowadzenie uczniów ze świata marek, towarów, chwilowego szczęścia konsumpcyjnego. Są też inne sprawy – bardzo bliski jest mi temat autyzmu – uczniowie pomagają mi wolontariacko przy organizowaniu Niebieskiego Biegu Świadomości (od 11 lat!). Zauważam niestety wśród uczniów – mimo tysięcy akcji, programów – brak wiedzy związanych z problemami społecznymi, cywilizacyjnymi. I nie tylko chodzi o autyzm. Rzecz dotyczy różnych form inności. Wiedza jest tu kluczowa. I wcale nie ta „na ocenę”…
Wiadomo już kiedy ukaże się pana najnowsza powieść o relacjach polsko-żydowsko-niemieckich w pierwszej połowie XX wieku?
Cóż, czekam na rozstrzygnięcia wydawnicze. Liczę, że ukaże się na początku przyszłego roku. Zdradzę, że powieść nosi tytuł „Emet”. W końcu udało mi się poskładać rozkruszony alfabet… Pracuję w szkole, w której się uczyłem. Do początku XX wieku plac przed liceum był wybrukowany fragmentami odwróconych macew ze zniszczonego przez Niemców kirkutu. Pamiętam, że uwagę przykuwały zauważalne w kilku miejscach litery obcych alfabetów. Jak się później okazało – były to litery nazwisk żydowskich. Wraz z uczniami obserwowałem jak w 2020 roku archeolodzy odkopywali ostatnie z macew. Na lekcji mówiliśmy akurat o Zagładzie. Wiele wniosków z tego wynikało… Zastanawiałem się – używając tytułu książki Marii Janion – czy będą wiedzieli, co przeżyli. Intrygował też widziany z okna szkolnego (dziś to moja sala lekcyjna) dom o bardzo nietypowej architekturze. Dotarłem do informacji, kto w nim mieszkał. Efektem tych dociekań był pobyt – wraz z uczniami w Turyngii w ramach projektu edukacyjnego, ale to już inna historia. Wszystko jednak znaleźć można w literackim kostiumie „Emeta”. Tak… Chyba wciąż układam jakiś rozkruszony alfabet i próbuję tym zainspirować uczniów.
Postać Gusa Edwardsa jest w naszym kraju znana wąskiej grupie, skąd u pana zainteresowanie jego twórczością?
O, bardzo trudno to uargumentować w krótkiej wypowiedzi. Razem z Polifoniką i Magdą Lazar potraktowaliśmy ten temat jako wyzwanie artystyczne i niezwykłą przygodę humanistyczną, która zaowocowała płytą. Spory tu wkład Darka Jaskrowskiego – nauczyciela fortepianu w inowrocławskiej szkole muzycznej. Śmieliśmy się, że dopadł nas jakiś żydowski dybuk i osiągnął swój cel. Ale streszczając: Edwards był znanym twórcą broadwayowskich widowisk, musicali, kreatywnym kompozytorem piosenek. Zasłynął jako bardzo skuteczny łowca talentów, które na wiele dekad ukształtowały amerykańską scenę. Jego muzykę znaleźć można w wielu hollywoodzkich obrazach, w tym np. w pierwszym dźwiękowym filmie – „Śpiewaku jazzbandu”. Współpracował z Gershwinem. Odkrył braci Marx. Wytwórnia Paramount Pictures dla podkreślenia jego zasług wyprodukowała biograficzny film „Star Maker”, w którym losy Edwardsa oddaje najpopularniejszy aktor i piosenkarz początku XX wieku – Bing Crosby. Losy Gusa Edwardsa są reprezentacją losów milionów ludzi, którzy za sprawą zawirowań historycznych zmuszeni zostali do opuszczenia miejsca urodzenia. W przypadku Żydów ten exodus nasilił się na przełomie XIX i XX wieku za sprawą pogromów i antysemickiej atmosfery, która przetoczyła się przez kontynent europejski.
Udało mi się udokumentować, że Edwards tak naprawdę nazywał się Gustaw Szmerłowski i urodził się w moim Inowrocławiu! Znam adres, krótką historię rodziców. Matka pochodziła ze starej inowrocławskiej rodziny. W wieku około 13 lat Gustaw wsiadł wraz z rodziną na statek Spaarndam (taki tytuł nosi autorska piosenka Polifoniki na płycie) i znalazł swoją drogę na Broadwayu. Stał się Gusem Edwardsem – stare nazwisko można znaleźć w tej grze onomastycznej! Jego możliwości zostały wykorzystane przez Florenza Ziegfelda, twórcę słynnego programu Ziegfeld Follies – którego edycje realizowane były potem w Stanach przez ponad pół wieku (na końcu w wersjach filmowych i radiowych). Edwards został dyrektorem artystycznym pierwszych trzech edycji Follies. Proszę sobie wyobrazić, że na stronie Jevish Virtual Library w statystyce najsłynniejszych piosenek kompozytorów żydowskiego pochodzenia Edwards widnieje obok takich postaci jak Bob Dylan, Simon&Garfunkel, Irving Berlin czy wspomniany Gershwin. Piosenki Edwardsa były prawdziwymi hitami. Wrażenie robi lista artystów, którzy sięgali po te kompozycje. Znaleźć tu można takie nazwiska jak Ray Charles, Frank Sinatra, Ella Fitzgerald, Dean Martin, Jackie Wilson (isnpirujący potem Michaela Jacksona), Doris Day, Little Richard, Bing Crosby, Al Jolson, Judy Garland i wielu innych.
Poprosiłem gitarzystę zespołu Riverside – Macieja Mellera, z którym mam przyjemność grać w jego solowym projekcie, aby podczas amerykańskiej trasy dotarł do nagrobka Edwardsa – jest pochowany obok takich sław jak Miles Davies czy Duke Ellington. Zaginione dziecko Inowrocławia… Wróciło dzięki płycie „Gus Edwards. Overview”. Do zaaranżowanego przeboju sprzed 115 lat „School Days” moi uczniowie nagrali w liceum teledysk. To niesamowita sprawa, bo „School Days” był jednym z pierwszych utworów o szkole (długo trzeba było czekać na „Another Brick…” Floydów). Wydarzyło się tu coś niezwykłego…
4 października 2023 r.