Oddany Polsce
Maksymilian Kasprzak, kombatant września 1939, żołnierz przedwojennego 8. Pułku Strzelców Konnych w Chełmnie
Maksymilian Kasprzak, kombatant września 1939, żołnierz przedwojennego 8. Pułku Strzelców Konnych w Chełmnie, wieloletni aktywny działacz społeczny, odznaczony marszałkowskim medalem Unitas Durat Palatinatus Cuiaviano-Pomeraniensis (wystąpienie z uroczystej sesji sejmiku województwa 15 października 2018)
– Dziękuję za zaproszenie i dziękuję za to wyróżnienie. Wybrano mnie, jednego z wielu, zasłużonych dla województwa. Urodziłem się w mieście, które znajdowało się wówczas poza granicami państwa polskiego, w Szczecinie, gdzie mój ojciec pracował w stoczni. W 1920 roku rodzice wybrali polskość i zdecydowali się opuścić to miasto by zamieszkać w Bydgoszczy. Zamieszkali przy ulicy Gdańskiej 51. Ta kamienica jeszcze wciąż stoi, obecnie odrestaurowana, mieszkanie istnieje, tylko ludzi już nie ma. Ja jestem z moje rodziny ostatnim żyjącym.
W Bydgoszczy czuję się u siebie, to jest mój dom. Znam ją od wszystkich jej stron, dobrych i złych, dzielnicowych i śródmieścia. Jako siedmioletni młodzieniec trafiłem do 7. drużyny harcerskiej, a do 16. drużyny żeglarskiej w 1927 roku. Należałem też do polskiego towarzystwa gimnastycznego Sokół, byłem gimnastykiem przyrządowym i parterowym. Jednocześnie uprawiłem niektóre dyscypliny lekkoatletyczne, dla własnej przyjemności, nigdy nie dla medalu czy dla uzyskania jakichś pozycji w tym sporcie. Od 1933 roku należałem do Bydgoskiego Towarzystwa Wioślarskiego, będąc jego członkiem, zawodnikiem, wyścigowcem, członkiem zarządu, prezesem, wiceprezesem, a ostatnio, do 2010 roku, przewodniczącym komisji rewizyjnej.
Jesteśmy przechodniami na tej ziemi. Przychodzimy tu nie po to, żeby odpoczywać, ale żeby dla niej pracować. Mamy ją sobie podporządkować, ale nie możemy niszczyć.
Służyłem w 8. Pułku Strzelców Konnych w Chełmnie, jako ochotnik. Zdecydowałem się po obejrzeniu filmu „Manewry wiosenne”, w którym bohaterami byli kawalerzyści. Brałem udział w kampanii wrześniowej. Byłem dowódcą, po szkole podoficerskiej w Grudziądzu – tam była szkoła specjalistów od ciężkich karabinów maszynowych i karabinów przeciwpancernych. To była nowa jednostka, która pojawiła się w Wojsku Polskim, w kawalerii – z nowoczesnym wyposażeniem budowanym w zakładach zbrojeniowych w Polsce na licencji szwedzkiej. 11 koni, ośmiu strzelców konnych, w tym woźnica, armatka zaprzęgana w trzy konie. Ukończyłem szkołę w Grudziądzu z drugą lokatą, z wynikiem bardzo dobrym, uzyskując stopień kaprala. Ten stopień zachowałem do dnia dzisiejszego. Koledzy w szwadronie nadali mi tytuł rotmistrza. Byłem jednym z najmłodszych i podobno jednym z najlepszych.
Brałem udział w przywróceniu Zaolzia do Macierzy w 1938 roku, w szeregach specjalnej grupy operacyjnej Śląsk. Wyznaczono mnie rozkazem dowódcy, z moją armatą, do uczestnictwa w tej grupie. Od tego czasu, po letnich manewrach, przebywałem na Śląsku, przybliżając się z każdym dniem ku czechosłowackiej granicy. W przestrzeni publicznej dominuje obecnie krytyczny stosunek do tego aktu, którego wówczas Polska dokonała. Nie jest to takie proste. To nie jest prawda, że współuczestniczyliśmy w akcie hitlerowskiej agresji. Była to obrona ludności polskiej na Zaolziu. Tereny te należały od zawsze do Polski, od wielu, wielu pokoleń. Czesi je zagarnęli w 1918 roku, fałszując zapisy w dokumentach. Tymczasem właściwe komisje międzynarodowe podjęły w 1918 i 1919 roku decyzję, że Polacy i Czesi muszą się w tej sprawie dogadać. Ale nie dogadaliśmy się. Zajęliśmy więc Zaolzie w 1938 roku wkraczając 1 października, defilada odbyła się w Cieszynie. Przebywaliśmy tam do końca listopada, utrzymując tylko porządek i spokój. Obszar Polski powiększył się o 900 kilometrów kwadratowych.
W 1939 roku do końca sierpnia pracowałem przy budowie umocnień w rejonie Czerska. 31 sierpnia o godzinie 16 alarm, na koń i ruszyliśmy na teren graniczny w kierunku Brus. Tego dnia nie mieliśmy żadnej styczności ogniowej z armią niemiecką, wycofaliśmy się w kierunku Chojnic. I wtedy okazało się, że mamy przed sobą niemiecką broń pancerną. Niemcy parli naprzód, a my za nimi, konno. Teren był niesamowicie zniszczony, ludność opuszczała miejsca zamieszkania, gospodarstwa, miejskie domy, przeważnie, chcąc uratować cokolwiek, taszcząc skromny dobytek na plecach. A czołgi, kolumna czołgów, bezwzględnie rozjeżdżały wszystko co po drodze. Szał, strach, przerażenie uciekających. Wydostaliśmy się z tego terenu bez jednego strzału.
Moje pierwsze starcie ogniowe z Niemcami, z piechotą zmotoryzowaną i artylerią, dopiero kolejnego dnia pod Grucznem. Tam zginął mój dowódca szwadronu. Mój dowódca plutonu przeciwpancernego zginął 14 września nad Bzurą. Tam też walczyłem. Parzęczew to moje miejsce ukochane, tam leżą moi koledzy, towarzysze broni. Uczestniczę w organizowanych tam spotkaniach co roku, na zaproszenie wójta gminy. Zostałem ciężko ranny nad Bzurą. Nie dbałem o siebie. Nasza broń była bardzo niedoskonała.
Sądzę, że podany tu mój krótki życiorys świadczy o tym, że jestem oddany tej matce Polsce, która mnie powołała i przyjęła. Do dnia dzisiejszego jej służę – teraz uczestnicząc w spotkaniach w młodzieżą, na których opowiadam o wydarzeniach, w których uczestniczyłem.
15 października / 26 października 2018 r.