Ta pamięć jest pełna bólu
Rozmowa z Karoliną Famulską-Ciesielską, autorką książki „Sztetl Lubicz”, opowiadającej o mieszkającej przed wojną w tej podtoruńskiej wsi społeczności żydowskiej
Nie jest pani zawodowym historykiem, więc za decyzją o zajęciu się tym tematem kryje się zapewne jakaś prywatna historia.
Tak, jest to osobista historia i – jak mi się wydaje – dosyć prosta. Mieszkałam w Lubiczu Górnym, przy ulicy Lipnowskiej od siódmego roku życia przez kilkanaście lat. Specyficzny urok Lipnowskiej już od dzieciństwa silnie na mnie oddziaływał – choć nie chodziło tu o klasyczne ani spektakularne piękno. Byłam też estetycznie oczarowana dawną lubicką szkołą, do której miałam szczęście chodzić w latach osiemdziesiątych i na początku lat dziewięćdziesiątych, i wieloma malowniczymi zakątkami, nad Drwęcą i nie tylko. Przez lata miałam poczucie, że w moim rozumieniu czym właściwie jest Lubicz jest jakaś luka, ale nie potrafiłam jej zdefiniować.
Zaskakująco dużo czasu zajęło mi pojęcie, że być może jest to luka po lubickich Żydach, którzy w znacznym stopniu współtworzyli tę miejscowość. Może było to subiektywne poczucie, ale okazuje się że nie byłam w tym sama. Rzecz jasna, moje „odkrycie” dla wielu osób związanych rodzinnie z Lubiczem od pokoleń stanowiło oczywistość. W dostępnej literaturze przedmiotu znalazłam pewne informacje, które wydały mi się na tyle frapujące, że zaczęłam szukać kolejnych. Początkowo jedynie po to, aby zaspokoić własną ciekawość. Po pewnym czasie zdałam sobie sprawę, że być może warto by było podzielić się tymi ustaleniami w postaci przynajmniej niewielkiej książeczki – że ta książeczka mogłaby się stać skromną formą upamiętnienia społeczności, która w okrutnych okolicznościach przestała istnieć. Przy okazji – w trakcie rozmów o powstającej książce – wśród moich znajomych zrodził się pomysł zorganizowania jakiejś formy uroczystego upamiętnienia w związku ze zbliżającą się rocznicą 80. rocznicą wysiedlenia Żydów z Lubicza. Władze gminne przyjęły ten pomysł życzliwie i włączyły się w przygotowania. Wiele instytucji i osób prywatnych poparło tę inicjatywę. Wszystko to zaowocowało spotkaniem upamiętniającym, które odbyło się w Lubiczu Górnym 29 października.
Książka opowiada o nieistniejącej już społeczności – Żydzi z Lubicza podzielili los bardzo wielu polskich i europejskich Żydów, znajdując śmierć m.in. w Auschwitz. Jak w krótkich słowach można tę społeczność scharakteryzować?
Była to społeczność ukształtowana na granicy dwóch stref wpływów kulturowych, ewoluująca, szukająca dróg rozwoju. Zmieniała się na przestrzeni dwustu lat swojego istnienia, reagowała na szersze procesy historyczne, chociażby na rozwój idei syjonistycznych. W pewnym sensie społeczność ta łączyła w sobie z jednej strony elementy wschodnioeuropejskiego sztetla, tradycyjnego żydowskiego miasteczka, gdzie spoiwem były religia w jej ortodoksyjnych formach oraz język jidysz, a z drugiej strony – podatność na wpływy idei emancypacyjnych, kojarzonych raczej z Zachodem Europy. Z pewnością lata bezpośredniej bliskości granicy pruskiej miały dla charakteru tej społeczności duże znaczenie. Rzecz jasna nie była to społeczność monolityczna – wręcz przeciwnie – tworzyli ją przedstawiciele różnych nurtów politycznych i ideowych.
Jeśli zaś chodzi o ich zajęcia – około trzech czwartych Żydów lubickich zajmowało się handlem. Część rzemiosłem, niewielu innymi zawodami – na przykład lubiccy Dobroszklankowie byli rolnikami.
Żydzi żyli wśród Polaków, dzieci chodziły w dwudziestoleciu międzywojennym do polskiej szkoły, istniały polsko-żydowskie kontakty sąsiedzkie. Swobodnie posługiwali się więc polszczyzną. Obydwie relacje dotyczące Lubicza, które znalazły się w Archiwum Ringelbluma, powstały oryginalnie w języku polskim.
Jeśli chodzi o wybitnych przedstawicieli tej społeczności, trzeba wspomnieć o długoletnim rabinie Icchaku Klepfiszu, który zmarł kilka lat przed wojną. Pochodził ze znanej rodziny o tradycjach rabinackich, związanej w znacznej części z Warszawą. Był szanowany zarówno przez ludność żydowską, jak i nieżydowską. Niewątpliwym liderem był też z pewnością Izrael Hernes – właściciel młyna nad Drwęcą oraz majątku ziemskiego. Był rzutkim przedsiębiorcą, który angażował się także filantropijnie.
W mojej skromnej pracy skupiłam się przede wszystkim na Żydach, którzy żyli w Lubiczu u progu II wojny światowej. Ciekawymi postaciami były dla mnie wszystkie osoby, o których udało mi się coś konkretnego ustalić. Każdy pojedynczy człowiek jest ważny, fascynujący. Zwłaszcza, że losy tych osób okazały się w większości przypadków tragiczne.
Czy miała pani trudności w dotarciu do źródeł?
To nie jest monografia historyczna. Nie miałam ambicji stworzenia monumentalnego, wyczerpującego problem dzieła. Nie miałam też takich możliwości, bo pracowałam nad tą książką w czasie wolnym od obowiązków zawodowych i rodzinnych. Cenne dane ogólne i statystyczne znajdują się w opracowaniach historycznych, tam odnalazłam też pierwsze nazwiska. Był to dla mnie punkt wyjścia. Chodziło mi przede wszystkim o zebranie jak największej ilości informacji o konkretnych osobach, odszukanie śladów indywidualnych historii. Najwięcej tego typu danych znalazłam w zbiorach instytutu Yad Vashem, w tak zwanych listach świadków – daf ed. Co ważne, zasoby te są w większości zdigitalizowane i dostępne online. Mimo wszystko nie była to łatwa praca, bo baza danych jest jeszcze w fazie beta [rozwoju i weryfikacji funkcjonalności – red. Wywiadu tygodnia]. Utrudnieniem w analizie tych źródeł był chociażby fakt, że nazwy Lubicz i Łowicz, wyglądają w języku hebrajskim generalnie tak samo i bardzo często rozstrzygnięcie, o którą miejscowość w danym przypadku chodzi, wymagało czasu i porównywania różnych danych. To tylko jeden z wielu przykładów komplikacji, na jakie napotykałam.
Ważnym źródłem były też rozmowy z ludźmi – z osobami pamiętającymi przedwojenny Lubicz oraz z potomkami lubickich Żydów. Nie zawsze były to łatwe rozmowy, właściwie najczęściej były trudne. Ta pamięć jest pełna bólu.
- Zobacz Pamięci Żydów z Lubicza
15 listopada 2019 r.