Wtedy mówią „o, fajnie grali”
Rozmowa z Jerzym Derkowskim, dyrygentem Orkiestry Dętej Wojewódzkiego Ośrodka Animacji Kultury w Toruniu
Rozmowa z Jerzym Derkowskim, dyrygentem Orkiestry Dętej Wojewódzkiego Ośrodka Animacji Kultury w Toruniu, która obchodzi w tym roku jubileusz trzydziestolecia istnienia.
Pamięta pan początki zespołu?
Oczywiście, choć sam związałem się z nim w 1991 roku, a kapelmistrzem jestem od 2003 roku. Życie zawodowe związałem z toruńską orkiestrą garnizonową, w której grałem na trąbce 20 lat.
Inicjatorem stworzenia orkiestry był dyrektor Wojewódzkiego Domu Kultury (poprzednika Wojewódzkiego Ośrodka Animacji Kultury) Benedykt Leszczyński. Pierwszym kapelmistrzem był pan Zenek Studziński, potem zastąpił go Edward Ceglarek. Pierwszy koncert odbył się jesienią 1988 roku, a już rok później orkiestra występowała w Holandii. Pierwszy skład liczył osiemnaście osób.
Potem były koncerty w Estonii, na Litwie, w Belgii, Danii, Niemczech, udział w krajowych i ogólnopolskich przeglądach muzycznych, puchary marszałka województwa zdobyte podczas wojewódzkich konkursów.
Jestem dumny, że kontynuujemy tę tradycję.
Kto gra w orkiestrze?
Jesteśmy wielopokoleniowym zespołem amatorskim. W obecnym, czterdziestoosobowym składzie są uczniowie i studenci, młodzi ludzie różnych zawodów, emeryci. Orkiestra jest dla nich realizacją pasji. Są też zawodowcy, na przykład jeden z moich pierwszych uczniów, obecnie trębacz solista Opery Nova w Bydgoszczy. Bo w naszej orkiestrze przygotowują się do grania w zespole bardzo młodzi adepci, nawet kilkunastoletni. Moja najmłodsza uczennica ma 11 lat, gra na trąbce. Jest raczej filigranowa, więc początkowo mieliśmy wątpliwości czy da sobie radę. Ale okazała się bardzo zdeterminowana i konsekwentna. Jej ojciec i siostra także z nami grają, on na trąbce, ona na saksofonie. Takich rodzinnych przypadków mamy więcej – bywa, że występują u nas trzy pokolenia.
Cieszę się, że z zespołem pozostają związani koledzy, którzy debiutowali w nim przed wielu laty, a także z tego, że stale przybywają nam nowi, pełni zapału entuzjaści.
Bo gra na instrumencie jest przyjemnością, prawda?
Oczywiście, nikt tu za karę nie przychodzi, my tutaj nie zarabiamy, ludzie przychodzą z czystej miłości do instrumentu i do gry w zespole. Wymaga to samozaparcia i regularnych ćwiczeń, sukcesy są okupione ciężką, żmudną pracą. Instrumentalista musi nie tylko kochać muzykę, nie tylko mieć talent, ale także dbać o kondycję, umieć współpracować w grupie.
Co państwo grają? Jak wygląda repertuar?
Gramy muzykę marszową, klasyczną – Chopin, Haydn, Mozart – sakralną, rozrywkową. Mnie samemu najbardziej podobają się utwory marszowe oraz dobrze zaaranżowane na orkiestrę dętą znane utwory symfoniczne. Musimy stale pamiętać, że nasz słuchacz nie zawsze jest tak wyrobiony i cierpliwy jak melomani muzyki poważnej. Trzeba tak dobrać repertuar by go nie zanudzić, dać coś przyjemnego, łatwo wpadającego w ucho. Wtedy mówią „o, grali fajnie”.
Czy w pana rodzinie są tradycje muzyczne?
Mój ojciec grywał, grał dziadek. Dziadek grał na harmonii, ojciec też, a jak ja podrosłem kupił perkusje. W zespole gra także mój syn. Jego sześcioletni syn, mój wnuczek, też chciałby, ale na razie musi cierpliwie poczekać. Moja córka grała na flecie, jej syn, teraz w drugiej klasie podstawówki, chciałby grać na fortepianie.
Wokół orkiestry powstało środowisko ludzi, którzy lubią ze sobą być i grać.
No tak jest. Przyjaźnimy się i ze sobą gramy. Tak musi być, bo tak lepiej się pracuje. Dobra atmosfera to w tym przypadku także klucz do sukcesu.
23 października 2017 r.