Myślę, że to jest właśnie świętość (wideo)
Rozmowa z Beatą Chomicz, członkinią toruńskiego Klubu Inteligencji Katolickiej, przyjaciółką doktor Wandy Błeńskiej
Rozmowa z Beatą Chomicz, członkinią toruńskiego Klubu Inteligencji Katolickiej, przyjaciółką doktor Wandy Błeńskiej; w Kujawsko-Pomorskiem obchodzimy właśnie Rok Wandy Błeńskiej, „matki trędowatych”.
Prosimy o kilka słów o sobie. Rzuci to światło na krąg ludzi, z którymi pozostawała w bliskich relacjach doktor Błeńska i pozwoli lepiej zrozumieć jej postawę, wybory i decyzje.
Pochodzę z Wileńszczyzny, urodziłam się w 1924 roku w Wołożynie, kilkutysięcznym miasteczku powiatowym na wschodnich rubieżach II Rzeczpospolitej. Polską społeczność w wieloetnicznym żywiole stanowiła w nim przede wszystkim inteligencja, głównie urzędnicy z rodzinami – uciekinierzy z terenów zajętych przez Związek Radziecki. Mój tatuś był kierownikiem wydziału w starostwie. Wspominam dzieciństwo bardzo miło, przypadło bowiem na czasy euforii związanej z odzyskaniem niepodległości.
To był czas, gdy łatwo było wychowywać dzieci w duchu patriotycznym, bo jednym głosem w sprawach ideowych mówiły dom, Kościół i szkoła, harcerstwo. Dlatego moje pokolenie zostało uformowane bardzo patriotycznie. Nieco starsi ode mnie i moi rówieśnicy walczyli o Polskę m.in. w powstaniu warszawskim. W mojej klasie szkolnej wisiało hasło „Dulce et decorum est pro patria mori” (łac.: słodko i zaszczytnie jest umrzeć za ojczyznę). Braliśmy to bardzo poważnie – i do siebie.
Miałam 11 lat gdy wojewoda poleski zaproponował mojemu ojcu pracę w Pińsku, by tam zajął się organizowaniem administracji. 1939 rok, miałam wówczas 15 lat, zastał nas właśnie w tym mieście. Jako harcerka uczestniczyłam w organizowaniu szpitala polowego w klasztorze jezuitów. Opiekowaliśmy się rannymi, których z terenów objętych walkami ewakuowano pociągami na wschód, roznosiliśmy dla nich posiłki, pisaliśmy im listy do rodzin, dyżurowaliśmy też na dworcu kolejowym, gdzie ranni z transportów i wojenni uchodźcy dostawali kanapki i gorące napoje. 20 września zobaczyłam wjeżdżające do Pińska czołgi sowieckie. Kiedy otworzyły ogień w kierunku małego polskiego oddziału, dowodzonego zresztą przez mojego profesora z gimnazjum, żołnierze uciekli, wysadzając most na rzece. Tak zaczęła się dla mnie wojna, ta groźna: aresztowania w mieście, ucieczka ojca przez zieloną granicę, wyjazd do wuja do Grodna, utrata dobytku. Mój ojciec został aresztowany przez Niemców w Warszawie, był przetrzymywany na Pawiaku i rozstrzelany w 1940 roku w Palmirach.
Kiedy w 1941 roku wybuchła wojna sowiecko-niemiecka i do Grodna przyszli Niemcy, pracowałam fizycznie po 10 godzin dziennie w fabryce kafli, utrzymując całą rodzinę – siebie, mamę i braciszka. Jedliśmy przede wszystkim kartofle, bez których i dziś nie potrafię się obyć (śmiech). W Grodnie doczekaliśmy się ponownego „wyzwolenia” przez Armię Czerwoną i dostałam pracę w biurze cegielni. Byłam łączniczką Armii Krajowej. W marcu 1945 przyszło wezwanie do NKGB (Ludowego Komisariatu Bezpieczeństwa Państwowego ZSRR, odpowiednik ministerstwa integrujący sowieckie służby specjalne – red.) z żądaniem współpracy polegającej na raportowaniu o nastrojach wśród robotników. Maglowało mnie trzech oficerów – jeden pytał i zapisywał odpowiedzi, drugi litował się nade mną, że „taka młoda i do więzienia”, trzeci walił pięścią w stół, kwieciście klął po rosyjsku i krzyczał na mnie. Ale mnie wypuścili. Po naradzie z mamą (mój braciszek zginął pół roku wcześniej w nurtach Niemna) postanowiłam uciekać. Natychmiast zapisałam się do PUR-u (polski Państwowy Urząd Repatriacyjny – red.), następnego dnia mama odprowadziła mnie na dworzec.
Tak trafiłam do Torunia, gdzie mieszkały moja babcia i ciocia, której mąż, przed wojną major Wojska Polskiego i wykładowca w Oficerskiej Szkole Artylerii, dostał się w 1939 roku do niewoli sowieckiej i został zamordowany w Charkowie. Tu trwała jeszcze wojna, dołączyłam do komórki Armii Krajowej, w której działała już moja ciocia. Pomagałyśmy będącym w biedzie żonom żołnierzy. Po wojnie zdałam maturę, rozpoczęłam pracę (pracowałam m.in. w Muzeum Etnograficznym), wyszłam za mąż, urodziłam córkę. Ponad 50 lat, jako przewodnik turystyczny, oprowadzałam wycieczki po Toruniu i województwie.
Pod koniec lat 50-tych trafiłam na informację, że reaktywujące się harcerstwo zaprasza przedwojennych harcerzy do pomocy w organizacji struktur. Zgłosiłam się, pracowałam z młodzieżą 5 lat. Moją hufcową była Janka Bartkiewiczówna. Wyrzucono mnie w 1962 roku, bo pozwoliłam uczestniczącym w obozie harcerkom pójść w niedzielę do kościoła. Ale nie był to dla mnie koniec przygody z harcerstwem, bo Janka utworzyła „Paczkę” – dwudziestoosobową grupę starszych i trochę młodszych harcerzy. W 1991 roku utworzyłam w Toruniu krąg seniorów Związku Harcerstwa Polskiego, wspieraliśmy odbudowujące się harcerstwo na Białorusi.
Z jednego mogę być zadowolona w życiu: mam bardzo wielu przyjaciół. Przyjaźń to uczucie najtrwalsze, najpiękniejsze może nawet. Nawet miłość bez przyjaźni nie jest ani tak cenna, ani trwała.
W jakich okolicznościach trafiła pani na doktor Błeńską?
Pracując już w Ugandzie, Wanda przyjeżdżała do Polski na kilkumiesięczne urlopy. Wcześniej znałam ją z opowiadań Janki Bartkiewicz, która z Wandą działała w czasie okupacji, a potem korespondowały ze sobą. Pierwszy raz spotkałyśmy się na imieninach trzech Janek, chyba w 1961 roku. Zobaczyłam miłą, uroczą, skromną osobę, która ujmowała wszystkich serdecznością i prostotą. Po paru godzinach rozmowy była kompletnie nasza. Janka poprosiła, byśmy ją uznały za członka naszej „Paczki”. Później Janka Bartkiewicz – kiedy już pracowała w Wandą w Ugandzie – regularnie do nas pisywała. Opowiadała w listach o pracy w Ugandzie. O tym, że Wanda przeprowadza trudne operacje nie mając nikogo do pomocy, bo w promieniu setek kilometrów była jedynym lekarzem. Że robi je sama, na łóżku polowym, prosząc jedynie Boga o pomoc. I Pan Bóg dawał jej siłę – mogła operować i jeszcze w nocy wstawać do chorych, by sprawdzić jak się czują i czy czegoś nie potrzebują. Wanda kochała swój zawód, wykonywała go z wielką miłością.
Trąd, dziś uleczalna choroba, w tamtych czasach budził grozę i wiązał się z piętnem społecznym.
Wanda wiele nam o trądzie i swojej pracy wśród ludzi cierpiących na tę chorobę opowiadała. Mówiła, że nie jest ona aż tak zaraźliwa jeśli przestrzega się podstawowych zasad higieny. Wanda nie używała rękawiczek w zwykłych kontaktach z chorymi – by nie odnosili wrażenia, że się ich obawia, że się boi, iż może się od nich zarazić. Ona kochała ludzi, szczególnie tych cierpiących, którym oddała całe swoje życie. Właściwie wszystko dla nich poświęciła.
Które spośród zachowanych w pani pamięci wydarzeń najlepiej charakteryzują postawę Wandy Błeńskiej – jako człowieka i jako lekarza?
W 1975 roku Wanda i Janka miały przyjechać do Polski na dłuższy urlop. Tymczasem okazało się, że Janka zachorowała na raka przełyku. Dzięki swoim kontaktom, Wanda wysłała ją na leczenie do Londynu. Trochę zaleczono tam jej chorobę i na mniej więcej pół roku wróciła do Ugandy. Niestety, już były przerzuty. Do kraju Wanda przywiozła już nie tyle Jankę, co cień Janki – była szkieletem powleczonym skórą. Wanda, która przyjechała po to, żeby odpocząć po trudach pracy w Afryce, pobyć z rodziną, z przyjaciółmi, cały czas była przy Jance. Była jej pielęgniarką i salową. Spała na łóżku polowym przy jej łóżku żeby czuwać nad nią. Na 2-3 dni przed śmiercią Janki poszłam je odwiedzić. Rozmawiałyśmy i Janka martwiła się głównie tym, że Wanda, zamiast urlopu i odpoczynku, zajmuje się nią, pielęgnując z wielkim oddaniem. Wychodząc spotkałam przed domem wracającą z zakupów Wandę. Powiedziała „widzisz, to są ostatnie dni” i że już nic nie można zrobić. Odpowiedziałam w jakimś porywie „Wandziu, ty jesteś dla mnie taką żywą świętą”. Złapała się za głowę: „co ty mówisz takie rzeczy! Jaka święta? Ja przecież robię tylko to, co umiem”.
Jaką doktor Błeńską zachowała w pamięci?
Była zawsze uśmiechnięta, niebrzydka, bardzo skromnie ubrana, zawsze serdeczna. Myślę, że nigdy nie miała czasu by myśleć o sobie. Czuć było jedno – że ona po prostu kocha wszystkich. Ludzie odnosili wrażenie, że znają ją od bardzo dawna, że jest z nimi blisko. Była skromna, nie lubiła się wyróżniać.
Wanda pasowała do nas, bo tak jak my była z ducha harcerką. Całe jej życie było wypełnianiem przyrzeczenia harcerskiego: „Mam szczerą wolę całym życiem pełnić służbę Bogu i Polsce, nieść chętną pomoc bliźnim …”
Jesienią ubiegłego roku rozpoczął się proces beatyfikacyjny Wandy Błeńskiej.
W niej nie widziało się żadnych ujemnych cech. Wszystko w jej życiu było tak piękne, cała jej postać, jej stosunek do wszystkich ludzi. Kilka lat przed jej śmiercią – mieszkała już w Poznaniu – zadzwoniłam do niej na imieniny. Nie było jej w domu, siostrzeniec powiedział, że pojechała do kościoła. Ucieszyłam się, bo to oznaczało, że dobrze się czuje.
Gdy w 2012 roku była po raz ostatni w Toruniu, na uroczystościach poświęconych Zo (generał Elżbiecie Zawackiej – red.), w kilka osób poszłyśmy na grób Zawackiej, potem ona miała spotkanie z prasą, potem z młodzieżą, potem jeszcze podpisywała książki. Wydała mi się strasznie zmęczona, to było na dwa lata przed jej śmiercią. Nie miałyśmy chwili na rozmowę, więc zaprosiła mnie wówczas do siebie do Poznania „żeby pogadać”. Bardzo żałuję, że nie zdążyłam z tego zaproszenia skorzystać.
Tak rzadko się zdarzają tak piękne, tak czyste postaci, takie, których nawet nikt z nas nie śmiałby myśleć, żeby naśladować. Moglibyśmy najwyżej troszeczkę z tego wziąć – z tego jej zaangażowania, z jej miłości do wszystkich, do wszystkiego. I myślę, że właśnie to jest świętość u niej.
Beata Chomicz wspomina Wandę Błeńską
Beata Chomicz, członkini toruńskiego Klubu Inteligencji Katolickiej, wspomina doktor Wandę Błeńską, „matkę trędowatych”; 2021 rok jest Rokiem Wandy Błeńskiej w Województwie Kujawsko-Pomorskim
12 marca 2021 r.