Anioł i opiekun spolegliwy
Rozmowa z Brygidą Czapiewską, sołtys społeczną w sołectwie Mała Nieszawka w powiecie toruńskim, laureatką nagrody zarządu województwa Stalowy Anioł 2016
Opiekuńczy jak anioł, twardy jak stal – czy podziela pani pogląd, że taki właśnie powinien być społecznik?
Społecznik musi być czasem twardy. Sądzę, że chęć doprowadzenia czegoś – zadania, projektu – do finału jest motorem pokonywania przeszkód. Determinacja jest potrzebna, niektóre zadania doprowadziłam końca do tylko dzięki niej. Niezbędne są też opanowanie i siła woli. Te twarde cechy nie miałyby jednak sensu w działaniu dla drugiego człowieka, gdyby sam społecznik również człowiekiem nie był.
Bliska jest mi sformułowana przez Tadeusza Kotarbińskiego idea „opiekuna spolegliwego”. Opiekun spolegliwy ten, który zawsze skłonny jest do pomocy, wrażliwy na potrzeby innych. Człowiek dobry i empatyczny; któremu można zaufać; który nie zawiedzie. Opiekuńczy jak anioł.
Cenię osoby, które działając na rzecz innych w żaden sposób nie są zależne od wpływowych osób i głoszą prawdę, niezależnie od konsekwencji, często dla nich trudnych.
Fot. z domowego archiwum Brygidy Czapiewskiej
Działając na rzecz innych należy pamiętać również o tym, że nie można oczekiwać gratyfikacji finansowej. Owszem, ona się nieraz pojawia, ale bardzo rzadko i jest zdecydowanie jedynie namiastką wartości rzeczywistej włożonego trudu. Nie oczekujmy więc rekompensat materialnych. Niech tą rekompensatą będzie zadowolenie podopiecznego, miłe słowo na powitanie, uśmiech i chęć utrzymania kontaktu.
Dla mnie zawsze jest to dowodem, że działałam właściwie.
Pani działania dotyczą sfery uważanej obecnie za niełatwą. Integracja lokalnej społeczności, sprawienie, by czuła się zżyta, gotowa wspólnie robić coś dla siebie i innych to rzeczy, dla których raczej trudno wykrzesać zaangażowanie.
Mieszkam w Małej Nieszawce – miejscowości podmiejskiej, która aktualnie uważana jest za „sypialnię” Torunia. Zjednoczyć ludzi w takim środowisku jest rzeczywiście trudno – każdy ma własne życie, własne problemy. Poza tym „nowi” często nie utożsamiają się z mieszkańcami żyjącymi tutaj od lat. Każdy chce przecież pozostawić dla siebie nieco prywatności.
Początkowo nie było moim celem tworzenie jakiejś większej wspólnoty ludzi mających podobne zainteresowania, czy też chęć działania. Owszem, organizowałam cyklicznie szkolenia z zakresu pierwszej pomocy przedmedycznej w szkołach – dla dzieci, ich rodziców, nauczycieli – ale były to działania raczej okazjonalne. Pytanie jak dotrzeć do ludzi zadałam sobie po raz pierwszy w 2010 roku, gdy postanowiłam zorganizować w gminie akcję honorowego krwiodawstwa. Wcześniej typu akcje przeprowadzałam w Medycznym Studium Zawodowym (późniejszej Szkole Policealnej Medycznej) przy Św. Jana w Toruniu. Tam było łatwiej, była młodzież wydziału, na którym prowadziłam zajęcia, oraz słuchacze innych wydziałów, ale również medycznych. Oni wszyscy czuli się w pewien sposób zobligowani do udziału w takich wydarzeniach z racji przyszłej profesji. A tutaj, na wsi? Czy ludzie zechcą przyjść? Sama byłam honorowym dawcą krwi, moja córka również. Zwerbować chętnych – to był cel nadrzędny. W tym czasie byłam radną gminy Wielka Nieszawka.
Już pierwsza akcja spełniła moje oczekiwanie co do liczby chętnych, w kolejnych krwiodawców jeszcze przybywało. Aktualnie są to osoby w różnym wieku, występuje wręcz rodzinne oddawanie krwi: przychodzą rodzice i ich dorosłe dzieci. Od końca 2014 roku kontynuuję to zadanie jako sołtys, wspierana działaniami wielu ludzi. Krwiodawstwo zjednoczyło mieszkańców gminy. Licznie przychodzi młodzież, która uważa akcję za jeden z elementów utrzymywania więzi społecznych. I zdecydowanie tak jest. Jest czas na normalną rozmowę, której we współczesnym świecie jest coraz mniej. Najbliższa akcja odbędzie się w Małej Nieszawce 18 grudnia. Zapraszam.
Fot. z domowego archiwum Brygidy Czapiewskiej
Gmina Wielka Nieszawka jest dla wielu jej mieszkańców terenem jeszcze nieodkrytym. Dla mnie oraz sołtysów z Cierpic i Wielkiej Nieszawki stało się to sygnałem do zorganizowania Rajdu Rowerowego Trzech Sołectw. W tym roku jego trasa przebiegała przez teren Małej Nieszawki, cmentarz na Glinkach, ruiny zamku krzyżackiego i obrzeża Torunia, ruiny zamku Dybów i Fort X. To poznawanie okolic przybliża historię, pokazuje piękno okolicy i uświadamia, ile mamy jeszcze w gminie do zrobienia. Kończące rajd wspólne grillowanie stało się kolejnym wiążącym elementem integracji. Obserwując ludzi, rozmawiając z nimi, przekonałam się po raz enty o potrzebie bliskich kontaktów międzyludzkich. W pedagogice i socjologii mówi się o tym wiele. Czynów jest mniej.
Kontakt z drugim człowiekiem, rozmowy, wspólne działania, wymiana doświadczeń – to wszystko, oprócz samej nauki, miało miejsc podczas zorganizowanych przeze mnie kursów podstawowej obsługi komputera dla grupy 50+. Zasadniczą ekipę stanowiły osoby w wieku dostojnym. Zajęcia prowadzili studenci, mieszkańcy naszej miejscowości. Było to bezpłatne. Młodzi wolontariusze w szybkim tempie zintegrowali się z kursantami. Czuli się potrzebni, a starsi zauważyli, że nie są ignorowani. I znowu kontakty między ludźmi nabrały mocy. Nieznajomi poznali się, zaczęli rozmawiać, czekają na dalsze spotkania i kontynuację kursu. Pani w czapce stała się Panią Kasią, a pan zza ogrodzenia Panem Janem. O to mi chodziło: bądź Kasią, Janem, a nie kimś bezimiennym.
Jak wyglądała pani droga do społecznikostwa?
Jak powiedział ktoś na uroczystości rozdania Stalowych Aniołów, została wyssana z mlekiem matki. Moja Mama działała społecznie i ja od dziecka byłam przygotowywana do pracy społecznej. Już w szkole podstawowej należałam do ZHP i pełniłam funkcję zastępowej, a później przybocznej. Słynna w całej Polsce akcja „ Niewidzialna ręka” przynosiła mi (i innym) wiele satysfakcji – robiło się coś pożytecznego, po kryjomu i bezimiennie, dla kogoś, kto był na przykład niepełnosprawny. W Liceum Medycznym byłam drużynową tzw. niepokorną. Nie chciałam należeć do Harcerskiej Służby Polsce Socjalistycznej. To ja doprowadziłam w szkole do rozpadu klas-drużyn. Harcerzami zostali wówczas tylko ci, którzy chcieli działać. Preferowałam skauting.
Drużynę prowadziłam również po ukończeniu szkoły, ale musiałam ją opuścić z powodów ideologicznych – na wyjazdach zawsze z drużyną wchodziliśmy do kościoła w szyku, z proporcem. Bywałam też w Warszawie na spotkaniach z harcerzami batalionu „Parasol” i z członkami baonu „ Zośka”. Nie opuszczałam uroczystości 1 sierpnia i 11 listopada na Powązkach. Byłam na odsłonięciu pomnika Małego Powstańca w Warszawie. Tego w tamtych czasach było za wiele. Opuściłam drużynę.
Fot. z domowego archiwum Brygidy Czapiewskiej
Już jako pielęgniarka wielokrotnie pomagałam bezinteresownie sąsiadom, o różnych porach dnia i nocy. Teraz poważnie choruję, od trzech lat jestem na rencie, ale nadal miewam sąsiedzkie wezwania do nagłych zdarzeń.
Moja córka wielokrotnie mówiła, że jestem za dobra. Bywało, że ludzie nazywali mnie aniołem.
Przez 30 lat pracowałam na Oddziale Intensywnej Terapii i Anestezjologii, stykając się z cierpieniem i śmiercią. Wielu ludzi odeszło… Ale były też osoby, które przeżyły i nadal żyją. Mają rodziny. Niektórzy, po wyzdrowieniu, przyjeżdżali do mnie na oddział w odwiedziny. Od nich też słyszałam, że jestem aniołem. Z kilkoma byłymi pacjentami widuję się do dziś.
Moja druga profesja to pedagogika (ukończyłam pięcioletnią pedagogikę opiekuńczo-wychowawczą na UMK). Sądzę, że te dwa zawody konsekwentnie się uzupełniały i uzupełniają.
Moja córka też jest społecznikiem. Wychowanie własnego dziecka i dorosłej młodzieży szkolnej w duchu patriotyzmu, odpowiedzialności, życzliwości i empatii wobec innych to moja motywacja do działania.
- Czytaj też Anioły pomocy społecznej
2 grudnia 2016 r.