Wywiad tygodnia

Fot. Filip Kowalkowski
Fot. Filip Kowalkowski

Nasza filharmonia – orkiestra, melomani, wielkie osobowości

Rozmowa z Edwardem Piórkiem, emerytowanym muzykiem Orkiestry Symfonicznej Filharmonii Pomorskiej, która świętuje 60-lecie swojej siedziby; pan Piórek był puzonistą Orkiestry Symfonicznej FP w latach 1974-1997

Jakie jest pańskie najdawniejsze wspomnienie związane z początkami pracy w FP?

Zacząłem pracę w filharmonii w 1974 roku, ale wielu moich starszych kolegów własnymi rękoma budowało gmach. Stanisław Błażejak, Bolesław Chruściński i Roman Kamiński to trzej ostatni żyjący jeszcze muzycy, którzy byli od początku przy budowie. Niedawno zmarł Jerzy Pliszka. Opowiadał, że w wolnym czasie przychodzili na budowę i pracowali fizycznie. Mieli pokrwawione ręce od wkładania waty szklanej do pustaków. Orkiestra nie miała swojego lokum, więc muzycy chcieli, żeby gmach jak najszybciej powstał.

Zanim trafiłem do filharmonii, grałem w Orkiestrze Reprezentacyjnej Pomorskiego Okręgu Wojskowego oraz w Orkiestrze Opery i Operetki Bydgoskiej. W maju 1974 roku zgłosiłem się na przesłuchania, które prowadził dyrygent Antoni Wit, ówczesny dyrektor artystyczny Wielkiej Orkiestry Symfonicznej Filharmonii Pomorskiej (taką nazwę miała wtedy ta orkiestra), i zostałem przyjęty. Pierwszy koncert jako etatowy puzonista grałem pod dyrekcją właśnie Antoniego Wita, jednym z utworów była I Symfonia Mahlera. Próby odbywały się w sali koncertowej filharmonii. Jako muzycy mieliśmy świadomość, że pod dyrekcją Antoniego Wita zaczyna się nowy okres w dziejach orkiestry.

Fot. Filip Kowalkowski

Jakie inne wydarzenia wspomina pan szczególnie?

Do dziś pamiętam, jak z dyrektorem Witem w latach 70. graliśmy „Missa Solemnis” Beethovena. Piękna muzyka, bardzo trudna. Przy filharmonii działał wtedy wspaniały chór Arion, którego szefem był Antoni Rybka. Mogliśmy wykonywać z nim utwory oratoryjno-kantatowe. Z Antonim Witem graliśmy zupełnie nowy repertuar, dotąd w filharmonii niewykonywany – symfonie Mahlera, Brucknera, poematy symfoniczne Ryszarda Straussa. Dla mnie to była nowość i zawsze duże przeżycie. Grało się z ogromnym zaangażowaniem i sentymentem.

Do dziś w filharmonii wspomina się koncerty prowadzone przez Jerzego Maksymiuka, bo dyrygent zawsze nas zaskakiwał. Na przykład, potrafił przed koncertem przybić do pulpitu młotkiem plan dla orkiestry. Miał w nim rozpisane dokładnie, co do 5 minut, co i kiedy będziemy grali. Było to nawet sensowne, bo każdy muzyk wiedział o jakiej porze ma przyjść na próbę i nikt nie musiał czekać. Jerzy Maksymiuk to jest dziś zupełnie inny człowiek. Gdy był młody, był bardzo energiczny.

Do filharmonii zjeżdżało [w tamtym czasie] wielu wspaniałych artystów, choć była komuna i wszędzie brakowało pieniędzy. Na zaproszenie solistów i dyrygentów z najwyższej półki zawsze się jednak znajdowały. W bydgoskiej filharmonii występowali przecież Leopold Stokowski – szef Orkiestry Filadelfijskiej, Sidney Harth – świetny skrzypek i dyrygent, Dawid Ojstrach, Roberto Benzi, Artur Rubinstein, Witold Małcużyński. Światowe nazwiska bywały tu bardzo często.

Fot. Filip Kowalkowski

Z całą pewnością zetknął się pan z kierującym FP w latach 1953-1991 Andrzejem Szwalbe, dzięki któremu instytucja ta powstała i stała się znaczącym miejscem na muzycznej mapie Polski i Europy. Jaki był? Co w muzyce preferował? Co w jego osobowości utkwiło panu w pamięci?

Andrzej Szwalbe to był dobry szef i porządny człowiek. Bardzo dużo załatwiał nie tylko dla filharmonii i miasta, ale także dla swoich pracowników. Czuwał nad naszymi sprawami bytowymi, jak trzeba było – załatwiał nawet mieszkania. Wielu muzyków ściągał z całej Polski, kusząc ich tymi mieszkaniami, bo jeszcze wtedy w Bydgoszczy nie było uczelni muzycznej. Mojej rodzinie również pomógł. Należałem do spółdzielni mieszkaniowej i na zebraniu dowiedziałem się, że będę czekał na mieszkanie 13 albo 14 lat. Poszedłem do dyrektora Szwalbego i w ciągu trzech miesięcy je miałem.

Na co dzień jako muzycy nie mieliśmy z dyrektorem Szwalbe kontaktu, bo zawsze orkiestra miała swojego szefa artystycznego, ale gdy ktoś chciał się z nim spotkać i porozmawiać, zawsze znalazł dla niego czas. To był człowiek bardzo zajęty, który bardzo dużo pracował. Nawet w niedziele go spotykaliśmy, gdy wpadaliśmy do filharmonii poćwiczyć. Na nasze koncerty też zawsze przychodził – miał swoje miejsce na samej górze widowni, w rogu.

Fot. Filip Kowalkowski

Czym się różni publiczność z pierwszych romantycznych czasów filharmonii i ta, którą pamięta pan z czasów, gdy Pan koncertował, od tej współczesnej.  

Na publiczność nigdy nie mogliśmy narzekać. W latach 70. i 80. sala zawsze była pełna. Publiczność była oczkiem w głowie dyrektora Andrzeja Szwalbego. Od początku dbał o nią i bardzo zależało mu, by wychowywać kolejne pokolenia melomanów. Dlatego też organizował cykliczne  koncerty w szkołach i audycje dla dzieci i młodzieży w filharmonii, podobne odbywają się zresztą do dziś. Pamiętam, że graliśmy w czwartki w filharmonii specjalne koncerty dla szkół.

Filharmonia zawsze miała też wielu wiernych melomanów, niektórzy chodzili na wszystkie koncerty. Najwięcej na widowni zasiadało lekarzy. Mistrzem jest wśród nich Marian Geppert, który jest z żoną w filharmonii zawsze – znają go wszyscy muzycy.

16 listopada 2018 r.